Ziemia i niebo czyli okruchy lotniczych wspomnień - Władysław Poniżnik /cz.IV/
Kiedyś jakiś stary
lotnik powiedział mi, że w lotnictwie wiedza i umiejętności to tylko 10% -
trzeba jeszcze mieć 90% szczęścia. I ja to szczęście miałem. Te notatki to tylko
zlepek migawek i zdarzeń, ułożonych mniej więcej chronologicznie, które zachowały
się w mojej pamięci.
Kontrola
ruchu lotniczego zajmowała kilka pokoików na pierwszym piętrze, do których
wchodziło się bocznym wejściem od strony płyty lotniska. Największy pokój
zajmowała Kontrola Obszaru z mapą Polski i dróg lotniczych na olbrzymim stole, pod
ścianą kilka stanowisk radiotelegrafistów utrzymujących łączność z samolotami.
W dwóch mniejszych pokoikach mieściła się radiostacja krótkofalowa i wskaźnik
radaru. Radiostacja krótkofalowa zapewniała łączność foniczną z innymi
lotniskami w Europie, z którymi nie było łączności telefonicznej. Radar miał
zasięg około 300 km, ale spełniał jedynie rolę pomocniczą. Z pomieszczeń
Kontroli Obszaru, poprzez klatkę schodową, wychodziło się na dach budynku i
dalej, po stromych, metalowych schodkach, wchodziło się do maciupkiego
pomieszczenia, tzw. Wieży. Wieża sprawowała kontrolę nad samolotami
odlatującymi i przylatującymi na Okęcie. Pomieszczenie było tak ciasne, że
jeśli dwie osoby siedziały na krzesłach przy pulpicie, to dwie inne mogły tylko
stać a nikt więcej już się wewnątrz nie mieścił. Na pulpicie umieszczona była
radiostacja do łączności fonicznej z samolotami, włączniki pomocy nawigacyjnych
w rejonie lotniska, włączniki świateł pasów i dróg do kołowania, telefony,
kartki z aktualną pogodą, a także "szczekaczka" czyli mikrofon, przez
który podawało się (na głośniki umieszczone w Kontroli Obszaru) czasy startu i
lądowania poszczególnych samolotów. Była też rakietnica i lornetka (przez którą
pewien "stary kawaler", ale zawzięty kobieciarz, wypatrywał co ładniejsze
pasażerki na płycie lotniska).
Postacią, która ze składu ówczesnej Wieży najbardziej utrwaliła się w mojej pamięci był pan Józio. Był to dużo starszy ode mnie pan, wysoki, potężnej postury, można by powiedzieć że nieco otyły. Jak chyba wszyscy o takiej posturze był dość powolny i flegmatyczny, był małomówny ale zawsze pogodny. No i bardzo lubił jeść... Kiedy wyciągał tzw. "drugie śniadanie", to było na co popatrzeć: (kto pamięta bułki "paryskie", szczególnie te duże, ten będzie wiedział, o czym mówię; tym, którzy tego pieczywa nie znają wyjaśniam, iż bułka taka miała kształt dzisiejszego podłużnego chleba i ważyła pół kilograma) otóż pana Józiowe drugie śniadanie było dużą bułką paryską, przekrojoną poziomo wzdłuż (jak dzisiaj niektóre hot-dogi), w środku zaś wypełniona była całym pętem kiełbasy. Pan Józio brał tę "kanapkę" w swoje wielkie rączki i, ścisnąwszy nieco, odgryzał kęs po kęsie...
Postacią, która ze składu ówczesnej Wieży najbardziej utrwaliła się w mojej pamięci był pan Józio. Był to dużo starszy ode mnie pan, wysoki, potężnej postury, można by powiedzieć że nieco otyły. Jak chyba wszyscy o takiej posturze był dość powolny i flegmatyczny, był małomówny ale zawsze pogodny. No i bardzo lubił jeść... Kiedy wyciągał tzw. "drugie śniadanie", to było na co popatrzeć: (kto pamięta bułki "paryskie", szczególnie te duże, ten będzie wiedział, o czym mówię; tym, którzy tego pieczywa nie znają wyjaśniam, iż bułka taka miała kształt dzisiejszego podłużnego chleba i ważyła pół kilograma) otóż pana Józiowe drugie śniadanie było dużą bułką paryską, przekrojoną poziomo wzdłuż (jak dzisiaj niektóre hot-dogi), w środku zaś wypełniona była całym pętem kiełbasy. Pan Józio brał tę "kanapkę" w swoje wielkie rączki i, ścisnąwszy nieco, odgryzał kęs po kęsie...
Pewnego dnia pan Józio czymś się wyróżnił na tyle, że dyrektor przyznał mu
nagrodę pieniężną. Pan Józio przyjął informację ze stoickim spokojem i
stwierdził, że odbierze ją po pracy. Niestety, fortuna kołem się toczy i zanim
pan Józio skończył pracę to z kolei w czymś podpadł i dyrektor nagrodę
cofnął... Niepocieszony pan Józio stwierdził, że na drugi raz rzuci wszystko i
przede wszystkim pobiegnie po pieniądze a robota niech zaczeka..
Inną, całkiem szczególną, postacią na lotnisku był "Harcerz" czyli
pan Z. Nie wiem, skąd się wzięło takie przezwisko, być może był instruktorem
harcerskim, w każdym razie nie mówiło się o nim inaczej jak
"Harcerz". Dużo starszy ode mnie, wizualnie był kompletnym
przeciwieństwem pana Józia: wysoki, przeraźliwie chudy, stąpał na swych długich
nogach sprężyście jak żołnierz na paradzie i wymachiwał swymi długimi, chudymi
rękoma uzbrojonymi w patyki zakończone kolorowymi tarczami. "Harcerz"
zajmował się bowiem ustawianiem samolotów na płycie lotniska. W granatowym
mundurze, ze złotymi paskami na rękawach, sprawiał wrażenie jeszcze chudszego i
jeszcze wyższego. W swoją tak prozaiczną (zdawałoby się) pracę wkładał całe
serce i duszę. Było na co popatrzeć: kiedy przystępował do dyrygowania
wkołowującym na płytę samolotem rozpoczynał taniec, jaki tylko ON mógł wykonać.
To był istny taniec godowy łabędzia - sprężyste kroki, wymachy przeraźliwie
długich rąk z tarczami, zwroty jak na musztrze, a kiedy samolot zajmował
właściwe miejsce i wyłączał silniki - "Harcerz" zbierał tarcze pod
lewą pachę jak angielski oficer swą trzcinkę, stawał na baczność i salutował...
Takiego rytuału nie był w stanie wykonać nikt inny...
"Dziś prawdziwych cyganów już nie ma" i nigdzie nie ma już takich
płytowych...
Po kursie teoretycznym
czekamy na kurs praktyczny, po którym będziemy zdawać egzaminy na licencję
kontrolera ruchu lotniczego. W międzyczasie pełnimy dyżury na różnych
stanowiskach pomocniczych, między innymi na tzw. "Wózku": z uwagi na
dość kiepskie środki łączności radiowej, jakimi dysponowała "Wieża",
ustawiano obok pasa, na kierunku podejścia, wehikuł wyposażony w radiostację
pracującą na częstotliwości "Wieży", lornetkę i rakietnicę. Zimą była
to buda na kołach, z elektrycznym ogrzewaniem dzięki podłączeniu do
odpowiedniej studzienki energetycznej. Latem zaś była to skorupa starej
"Pobiedy" (pierwowzoru M-20 "Warszawa"), bez silnika ale z
siedzeniami i radiostacją. Zadaniem "wózkarza" był nasłuch
korespondencji radiowej między Wieżą a podchodzącym do lądowania samolotem i w
razie potrzeby pośredniczenie w tej korespondencji. Należało też obserwować,
czy podchodzący samolot ma wypuszczone podwozie i w razie potrzeby dawać sygnał
z rakietnicy. Lotnisko w tamtym czasie nie było dobrze ogrodzone, bywało, że
pojawiali się spacerowicze, czasem ktoś chciał na pasie wypróbować osiągi swego
samochodu, bywało też, że jakiś rolnik skracał sobie drogę i po pasie paradował
majestatycznie furmanką... W tych warunkach rakietnica okazywała się sprzętem
nieodzownym.
W owym czasie kontrola ruchu lotniczego w Polsce była oparta na wzorcach
jeszcze z okresu II wojny światowej (kto oglądał film "Bitwa o
Anglię", ten pamięta pewnie obraz centrum dowodzenia RAF z wielkim stołem,
po którym przesuwano pionki wyobrażające samoloty; tak samo wyglądała sala
Kontroli Obszaru w Warszawie, a było już ponad 20 lat po wojnie), a więc
wymagała radykalnego unowocześnienia. Swoistym hobby ówczesnego dyrektora d/s
ruchu lotniczego, było stworzenie w Warszawie nowoczesnego, cywilno-wojskowego
organu kontroli ruchu lotniczego, wyposażonego w radar kontroli zbliżania,
radar precyzyjnego podejścia do lotniska Okęcie i środki łączności radiowej i
telefonicznej, w którym zasadniczym rodzajem kontroli będzie kontrola radarowa.
Wprawdzie w Warszawie pracował już radar dalekiego zasięgu, o promieniu
działania ok. 300 km, jednakże spełniał jedynie rolę pomocniczą i wykorzystywany
był sporadycznie.
Wreszcie
wyjeżdżamy na kurs praktyczny do Rzeszowa. Na piętrze budynku portu lotniczego
mieści się symulator kontroli ruchu lotniczego z podziałem na poszczególne
specjalności: Kontrolę Lotniska, Kontrolę Zbliżania i Kontrolę Obszaru.
Ćwiczymy tu kontrolę tzw. proceduralną, czyli opartą wyłącznie na meldunkach
pozycyjnych samolotów i pamięciowym obliczaniu separacji czasowej. Najłatwiej
jest na Kontroli Lotniska, tu położenie samolotów widać na specjalnej makiecie
wyobrażającej lotnisko Okęcie. Kontrolerzy obszaru i zbliżania musieli mieć w
głowie rozmieszczenie dróg lotniczych, lotnisk, pomocy nawigacyjnych,
błyskawicznie obliczać separacje czasowe między samolotami i umieć "myśleć
do przodu" czyli przewidywać, jakie będzie wzajemne położenie między
samolotami nie tylko za chwilę, ale za 5 minut, za 10 minut, umieć ocenić kiedy
się miną i będą mogły bezpiecznie przecinać swoje trasy. Cała
"czasoprzestrzeń" musiała być w głowie, pomyłka mogła kosztować życie
wielu istnień ludzkich.
... na kurs pojechaliśmy oczywiście na tzw. delegację. Otrzymywaliśmy więc diety
(oczywiście w złotówkach). Ale żeby otrzymywać je w pełnej wysokości trzeba
było co dwa tygodnie wracać na kilka dni do Warszawy. Zarząd Ruchu Lotniczego i
Lotnisk Komunikacyjnych był w owym czasie jednostką organizacyjną Ministerstwa
Komunikacji toteż jako pracownicy ministerstwa mieliśmy legitymacje
uprawniające do 50% zniżki na bilety PKP. Z biegiem lat i rozwojem różnorakich
szczebli administracji utworzono „ogniwa pośrednie” toteż przestaliśmy być
pracownikami Ministerstwa Komunikacji i korzystać z jakichkolwiek ulg.
Nie było wówczas wolnych sobót, wolną od zajęć mieliśmy tylko niedzielę. W
owym czasie modne było organizowanie na wsiach tzw. klubokawiarni. Miało to być
„wprowadzanie kultury” do „mas”. Dowiedzieliśmy się, że w pobliskiej wsi takie
cudo istnieje. Którejś niedzieli wybraliśmy się więc by wreszcie napić się
kawy. Przecież nazwa „klubokawiarnia” taki luksus sugerowała. Zamówiliśmy więc
po kawie i czekamy aż się zaparzy. Wreszcie podano nam filiżaneczki z parującym
płynem. Jednak degustacja wypadła kiepsko – to była kawa zbożowa!!! (A cena jak
w najlepszej warszawskiej kawiarni). Złożyliśmy reklamację miłej pani barmance
że to nie jest prawdziwa kawa tylko zbożowa a ona na to spokojnie „Bo u nas TAK
się pije”. Tak więc na prawdziwą kawę musieliśmy czekać aż do powrotu do
Warszawy (do miasta było za daleko na piechotę a autobus PKS jeździł zbyt
rzadko więc do Rzeszowa nigdy się nie wybraliśmy)...
Nawet teraz, kiedy od paru dziesiątków lat nie pracuję już w kontroli ruchu
lotniczego, łapię się na tym, że słucham całej korespondencji radiowej i na jej
podstawie wyobrażam sobie położenie innych samolotów i oceniam, czy nie
zachodzi sytuacja kolizyjna. Czy warto być tak "ciekawskim"? Oto
przykład z całkiem nieodległej przeszłości: jest już po zachodzie słońca,
lecimy do Moskwy. Jesteśmy nad Białorusią gdy zgłasza się samolot
"Alitalii" lecący tą samą trasą i na tej samej co my wysokości i
podaje przypuszczalny czas przelotu następnego punktu. My również lecimy do
tego punktu, ale osiągniemy go o trzy minuty później... na kilkudzisięcio
minutowym odcinku trzy minuty to bardzo duża różnica prędkości, zaś przy
współczesnych systemach nawigacyjnych z całą pewnością oba nasze samoloty lecą
dokładnie po osi drogi lotniczej bez żadnych bocznych odchyleń... a więc
"Alitalia" dogania nas. Jest ciemno i jeśli tamta załoga nie patrzy
przez okno tylko, na przykład, sprawdza trasę na mapie i nie zobaczy naszych świateł
to... Pytam kontrolera o pozycję "Alitalii", która nas dogania.
Białoruski kontroler nie bardzo rozumie o co mi chodzi. Tłumaczę więc ponownie,
że "Alitalia" jest za nami na tej samej wysokości i leci szybciej od
nas. Cisza... dopiero po dłuższej chwili przerażony głos poleca nam natychmiast
rozpocząć zniżanie. Ledwośmy zdążyli zająć nową nakazaną wysokość i odetchnąć z
ulgą gdy zobaczyliśmy światła wyprzedzającego nas górą samolotu - przeleciał
dokładnie nad nami ! Czyżbyśmy uciekli katastrofie zaledwie o parę chwil ?
...
Władysław Poniżnik
kontroler ruchu lotniczego, pilot, krótkofalowiec
Komentarze
Prześlij komentarz