Ziemia i niebo czyli okruchy lotniczych wspomnień. Władysław Poniżnik /cz.I/

Kiedyś jakiś stary lotnik powiedział mi, że w lotnictwie wiedza i umiejętności to tylko 10% - trzeba jeszcze mieć 90% szczęścia. I ja to szczęście miałem. Te notatki to tylko zlepek migawek i zdarzeń, ułożonych mniej więcej chronologicznie, które zachowały się w mojej pamięci.



Zaczęło się dawno temu bardzo prozaicznie: dwuletni brzdąc usłyszał gdzieś wysoko brzęczenie, które wydawał maleńki punkcik na niebie. Mama powiedziała, że to samolot i szybko zabrała mnie z balkonu. Wojna niezbyt dawno się skończyła i mama nadal nie była pewna, czego się spodziewać po takim gościu na niebie... 

Mijały lata. Marzenie wciąż podsycane było nowymi doznaniami. Mieszkaliśmy teraz w pobliżu lotniska na Okęciu. Widok i warkot samolotów był już czymś powszednim. Szkoła podstawowa położona była tuż przy końcu jednego z pasów startowych, toteż lekcje co jakiś czas przerywał warkot silników niziutko przelatującego samolotu; nikt z nauczycieli nie mógł przekrzyczeć tego hałasu zaś my, korzystając z chwilowej przerwy w lekcji, patrzyliśmy przez okna i napawaliśmy oczy wspaniałym widokiem potężnej maszyny... Tuż obok szkoły było kino, nomen omen - "Lotnik"... 

Z okazji Święta Lotnictwa na lotnisku Okęcie odbywają się pokazy. Idę z rodzicami na Al. Krakowską skąd mamy wspaniały widok na całe lotnisko. Na niebie latają przeróżne samoloty, jakaś dwójka Jaków-9 kręci się w kółko udając walkę powietrzną. W pewnym momencie pojawia się CCS-13 holujący za sobą szybowiec ABC a z megafonów słychać zapowiedź speakera że szybowiec jest pilotowany przez najmłodszego pilota – Franciszka Kępkę. Nie pamiętam ile miał wtedy lat ale z zapowiedzi wynikało, że był zaledwie o kilka lat starszy ode mnie. I w mojej głowie tłukła się odtąd myśl „dlaczego on może a ja nie?”. 

Pierwsza klasa Liceum... wychowawczyni spisuje dane rodziców, pyta o zawód ojca... kiedy dochodzi do Krzyśka, ten wstaje i z dumą oświadcza: "Kapitan statku powietrznego!". Cała klasa przygląda mu się z zaciekawieniem i skrywaną zazdrością: Ten to ma ojca! Nie to, co my... jakichś tam "przyziemnych" inżynierków czy robotników... 

W klasie jest nas kilku, którzy interesują się lotnictwem (o dziwo, Krzysiek, chociaż syn kapitana pilota, nie podziela naszych zainteresowań). Zaczytujemy się "Skrzydlatą Polską", chłoniemy wszystko, co jest tam zamieszczone bardziej niż to, co zawierają podręczniki szkolne... Mam już ukończone 16 lat i wiem, że mógłbym rozpocząć szkolenie szybowcowe gdybym miał zgodę rodziców, ale w domu nikt nie chce o tym słyszeć - mama płacze że chcę się zabić a ojciec mówi: "chleba z tego szwendania się po niebie nie będziesz miał; masz się uczyć bo porządni ludzie kształcą się i potem pracują w biurze! 

Dowiadujemy się, że Główna Kwatera ZHP organizuje zimą teoretyczny kurs szybowcowy. Jesteśmy przecież członkami ZHP, toteż korzystamy z nadarzającej sie okazji - przecież do szkolenia teoretycznego nie potrzeba żadnych pozwoleń od rodziców, a później... jakoś tam będzie...

Kurs trwa całą zimę. Kilka razy w tygodniu, wieczorami, jeździmy na zajęcia. Po kursie zaliczamy egzaminy teoretyczne. Pod koniec roku szkolnego zacznie się kurs praktyczny w systemie tzw. dochodzącym (czyli popołudniami po lekcjach), zaś od początku wakacji kurs będzie skoszarowany na lotnisku Gocław i loty będą się odbywać od rana do wieczora. Ba! Ale na kurs praktyczny wciąż potrzebne jest zezwolenie rodziców... no i wakacje są już ostatnie przed maturą, potem może być za późno... Ponawiam prośby przez parę tygodni, efekt ciągle taki sam: mama płacze a ojciec krzyczy... Chyba jednak ojciec miał dość maminego szlochania, albo może uznał, że mam "słomiany ogień" i że wkrótce mój zapał się skończy, a może podziałała magiczna nazwa " Główna Kwatera ZHP"... w każdym razie podpisał zgodę a ja zdążyłem na kurs praktyczny. 

 "Czapla" - dwumiejscowy szkolny szybowiec. Co prawda ciężki i "leniwy" ale stateczny i wybaczający wiele błędów świeżym adeptom sztuki latania. Na nim właśnie rozpoczynamy naszą naukę "trzymania się powietrza". Starty odbywają się za wyciągarką: po jednej stronie lotniska jest szybowiec, po drugiej - wyciągarka, czyli urządzenie mające dwa podstawowe składniki - potężny silnik spalinowy i bęben z linką. Linka przeciągnięta jest do szybowca i zamocowana w specjalnym jego zaczepie. Na sygnał ze startu mechanik wyciągarki zwalnia sprzęgło i zaczyna nawijać linę na bęben, szybowiec rusza i po chwili uzyskuje prędkość pozwalającą na start i wznoszenie. Ten sposób startu jest wręcz identyczny z puszczaniem latawców. Kiedy szybowiec osiąga maksymalną wysokość pilot zwalnia zaczep i linka opada na lotnisko, trzeba ją szybko przeciągnąć do miejsca startu kolejnego szybowca.  

Pierwszy lot ... byłem tak zafascynowany błyskawiczną zmianą widoków zza kabiny, że niewiele pamiętam... nos szybowca uniesiony tak wysoko, że nogi mam wyżej niż głowę ... wysokość rośnie błyskawicznie... Ale jest to szkolenie, więc kolejne loty nie pozwalają już na napawanie się widokami, trzeba uczyć się opanowywać coraz to nowe elementy, instruktor wymaga i nie pozwala na rozpraszanie sobie uwagi. Każdy lot to kolejne doskonalenie umiejętności. Wygląda na to, że jesteśmy zdolni, bowiem po zaliczeniu lotów z instruktorem rozpoczynamy loty samodzielne. Nie wiem, jaką miałem minę, kiedy instruktor wysiadł z kabiny, zabrał swój spadochron i powiedział: "polecisz teraz sam....", w każdym razie miny moich kolegów w identycznej sytuacji były raczej nietęgie... Ale oto szybowiec rusza, nie czas rozpamiętywać samotności, trzeba podjąć "samotną walkę z żywiołem". Po udanym starcie ogarnia mnie coś w rodzaju euforii, radości, chyba coś krzyczałem... a przecież właściwie nic się nie dzieje, normalny lot jak wszystkie inne z instruktorem. Jedyna różnica że instruktor nie siedzi za plecami i nie poprawia...

Po pierwszym samodzielnym locie następuje rytualne "laszowanie": delikwent staje w rozkroku, pochyla się i rękami chwyta za kostki a wszyscy, którzy już takie uprawnienie posiadają, wymierzają solidnego klapsa w "dolny policzek"... operacja, nie powiem, dość bolesna, ale tradycja mówi, że to po to, aby zdobywca uprawnienia lepiej czuł powietrze...

Po lotach opowiadamy sobie nasze przeżycia. Każdy z nas ma inną osobowość, toteż i reakcje podczas pierwszego samodzielnego lotu są różne: ktoś klął sobie głośno wszelkimi możliwymi przekleństwami (przecież nikt nie usłyszy), ktoś głaskał czule burtę i mówił: "Czapelko" moja kochana!...

Przechodzimy do kolejnego etapu - nauka lotu na holu za samolotem. Szybowiec podczepia się do samolotu za pomocą kilkunasto- bądź kilkudziesięciometrowej linki. Samolot startuje ciągnąc za sobą szybowiec. Po nabraniu odpowiedniej wysokości pilot samolotu daje znak do wyczepienia zaś pilot szybowca zwalnia zaczep linki i od tej pory szybowiec leci już swobodnie. Do holowania używano "CSS-13" i "Junaka". "Czapla" była chyba za ciężka, wyholowanie jej na odpowiednią wysokość trwałoby zbyt długo, toteż naukę lotu na holu odbywamy na dwumiejscowym "Bocianie". "Bocian" w owym czasie był zaliczany do szybowców wyczynowych a my mieliśmy zbyt małe doświadczenie aby móc samodzielnie na nim latać. Nie dość więc, że ledwo trzymaliśmy się powietrza to jeszcze pierwszy samodzielny lot na holu musieliśmy odbyć na nowym typie szybowca - jednomiejscowym "Mucha 100A", stres był więc podwójny ... 

Władysław Poniżnik
kontroler ruchu lotniczego, pilot, krótkofalowiec

Komentarze